Szaliki, które od początku wojny wspierały Ukrainę, jakiś czas temu zakończyły swoją działalność. Teraz ich misja jest podtrzymywana przez Was. Czy czujecie się kontynuatorkami tarnogórskiej akcji, czy jednak Wasze działania to coś nowego, innego?
"Szaliki" powstały drugiego dnia wojny. Z potrzeby chwili, z potrzeby serca. Wyjechałam "tylko na weekend" na granicę, by pomagać. Trafiłam do Przemyśla. A sama nazwa naszego stowarzyszenia już wtedy się narodziła: a właściwie z jednej małej dziewczynki, którą przywiozłam wtedy z granicy do centrum dla uchodźców. Wtedy zrozumiałam, że każdy z nas może być takim szalikiem - ciepłem, które otula, kiedy wszystko inne się rozpada.
Kiedy zdecydowałyście się zaangażować jako wolontariuszki - kurierki. Czy był jakiś moment przełomowy, w którym powiedziałyście sobie, że trzeba wyruszyć?
Na początku nie chciałam być osobą publiczną. Działałam po cichu, w cieniu. Współpracowałam z Niemieckim Czerwonym Krzyżem, który dostarczał nam ogromne ilości pomocy humanitarnej i wspierał nas finansowo. Współdziałałam też z innymi niemieckimi organizacjami, dzięki którym mogliśmy dotrzeć tam, gdzie inni nie dojeżdżali.
Nie potrzebowałam wtedy rozgłosu - ważne było, żeby działać, nie żeby mówić. Po dwóch latach pracy przyszło zmęczenie i problemy zdrowotne, które zmusiły mnie do zatrzymania się. Ale "Szaliki" nigdy nie przestały istnieć — duch tej inicjatywy przeszedł dalej, do ludzi, którzy czuli tak samo. Z tego zrodziła się "Tarnogórska Szafa Społeczna" - piękne przedłużenie naszej misji w Polsce. Oraz dzięki cudownej założycielce Katarzynie Kubanek piękna inicjatywa, która się rozrasta.
Po roku przerwy wróciłam. Zdrowsza, silniejsza, ale też z jeszcze głębszym zrozumieniem, czym jest pomoc. Dziś nie działamy już w Polsce - jesteśmy na froncie w Ukrainie. Nie tylko dostarczamy pomoc - żyjemy z ludźmi, z którymi przyjechałyśmy pomagać. Śpimy z nimi w schronach, słyszymy te same wybuchy, dzielimy chleb i ciszę po ostrzale. Dzięki temu wiemy dokładnie, czego naprawdę potrzebują - i potrafimy im to dać.
"Szaliki" się nie skończyły. One po prostu dorosły - razem z wojną, z bólem, i z nami. Wciąż robimy to samo, co wtedy drugiego dnia - próbujemy dać ludziom trochę ciepła, trochę wiary, że nie są sami. Tylko teraz robimy to bliżej serca wojny.
Za Wami kolejne misje za ukraińską granicą. Docierałyście z transportami w bardzo niebezpiecznej miejsca. Co najbardziej motywuje Was, żeby przełamać strach i znów wyruszać do pomocy?
Za każdym razem, kiedy pakujemy samochód, ktoś pyta: "Nie boicie się?". Prawda jest taka, że boimy się zawsze. Tylko że strach nie znika - on po prostu przestaje być ważniejszy od tego, co trzeba zrobić. Motywuje nas to, że po drugiej stronie ktoś naprawdę czeka. Że ktoś wierzy, iż tym razem przyjedziemy właśnie my - z pomocą, z ciepłym słowem, z obecnością.
Które wydarzenie z Waszych wypraw, spotkanie, rozmowa, wyzwanie, najbardziej Was poruszyło?
Najbardziej poruszają nas spotkania, które z pozoru są zwyczajne. Dziecko, które śmieje się, choć jeszcze kilka dni temu widziało rzeczy, o których nie da się mówić. Starsza kobieta, która wciska nam do rąk cukierka "na drogę", choć sama nie ma już nic. Żołnierz, który w milczeniu przytula nas na pożegnanie, bo nie umie powiedzieć, że nie wie, czy wróci. To są chwile, po których już nie jesteśmy takie same.
Co jest najtrudniejsze w Waszej pracy? Wyjazdy na misje czy może raczej codzienna działalność na miejscu?
Najtrudniejsze w naszej pracy nie są wyjazdy, lecz powroty. Bo kiedy wracasz do świata, gdzie wszystko jest "normalne", czujesz, jak bardzo to słowo jest względne. Ale też codzienność bywa trudna – bo nawet gdy jesteśmy w Polsce, nasze myśli wciąż są tam, na froncie, wśród tych, których zostawiłyśmy.
Jakie są Wasze plany na najbliższe miesiące? Czy planujecie kolejne wyjazdy z pomocą?
Nasze plany? Tak naprawdę, to nigdy nie są tylko "nasze". To plan wspólnoty ludzi, którzy chcą pomagać, wierzyć i działać mimo wszystko. W najbliższych tygodniach przygotowujemy kolejną misję – tym razem z pomocą dla dzieci z terenów przyfrontowych. To najmłodsi niosą w sobie największy ciężar tej wojny, a my chcemy, by choć na chwilę mogli poczuć, że świat nie zapomniał o ich uśmiechu. Nie mamy broni. Mamy serca, które nauczyły się nie pękać nawet pod ostrzałem. I dopóki biją – będziemy jechać dalej.
Pisząc te słowa, jesteśmy na froncie. Właśnie wracamy z kierunku Kupiańska. Zmęczone, wciąż w ubraniach pachnących dymem i kurzem. Emocje jeszcze do nas nie dotarły - pewnie dopiero jutro, gdy zatrzymamy się w Charkowie, pozwolą nam na chwilę oddechu. Potem wrócimy do domu… na chwilę. Bo droga zawsze wzywa znowu. Choć to może zabrzmieć dziwnie - my naprawdę dużo się śmiejemy. Czasem z rzeczy, z których nikt inny by się nie zaśmiał. Mamy trochę absurdalne, trochę czarne poczucie humoru - takie, które rodzi się wtedy, gdy człowiek widział już za dużo. Ale właśnie to trzyma nas przy życiu. Śmiech jest dla nas jak tlen - rozprasza napięcie, daje chwilę wytchnienia, przypomina, że mimo wszystkiego wokół, wciąż jesteśmy ludźmi. Zarażamy tym też innych - żołnierzy, wolontariuszy, dzieci. Bo nawet w miejscach, gdzie codziennie słychać wybuchy, można usłyszeć śmiech. I wtedy, przez moment, świat przestaje być wojną.
Działania Stowarzyszenia Szaliki można śledzić na ich facebookowym profilu. Znajdują się tam również linki do aktualnych zbiórek na rzecz dalszej działalności organizacji.

Może Cię zainteresować:
Tarnogórskie Szaliki powróciły. Teraz jadą z pomocą humanitarną na Ukrainę

Może Cię zainteresować: